Jeden z pierwszy polskich zawodowych pięściarzy, którego kariera sięga jeszcze lat 90-tych. Walczył na jednej gali z Mannym Paquiao, Prince Naseemem Hamedem, dzielił salę treningową z Floydem Mayweatherem Jr, Bernardem Hopkinsem czy Zabem Judahem, a do walk przygotowywał się m.in. w Catskill, gdzie bokserskie umiejętności wykuwał młody Mike Tyson. Dzisiaj Albert Sosnowski o tym wszystkim opowiada młodym adeptom sztuki walki na pięści. Ma marzenie, by odbudować potęgę polskiego boksu amatorskiego. Ostatniego naszego medalistę olimpijskiego pokonał.
Walczysz od 23 lat. Sam przyznajesz, że boksowanie to dla ciebie narkotyk. Jakie są objawy odstawienia?
Albert Sosnowski: Na razie ich nie zauważam. Nadal lubię być aktywny na sali, trenować – robię to z przyjemnością, nikt mnie do tego nie namawia. Powoli odkrywam w sobie, że mam dobry kontakt z młodzieżą. Ludzie mnie słuchają, jestem dla nich autorytetem. Przekazuję tajniki sztuki pięściarskiej, a uważam, że mam dużą wiedzę. Chcę się realizować jako trener. Być osobą, która sama sobie gdzieś w wyciszeniu trenuje i uczy czegoś innych. Nie tylko młodych adeptów sztuki pięściarskiej, również ludzi, którzy chcą zmienić coś w swoim życiu. Zrzucić stres, zbędne kilogramy, porozciągać się, poprawić koordynację ruchową, a przy okazji nauczyć się kunsztu pięściarskiego, pewnej techniki. Dzisiaj aktywność fizyczna to styl życia.
Przedstawiciele kolorowej prasy zapamiętali cię jako furiata awanturującego się na warszawskim Nowym Świecie. Pisano, że to była twoja zemsta na taksówkarzach, bo rzecz miała miejsce po pojedynku z Martinem Roganem i słynnym wypadnięciu z ringu.
Sytuacja związana ze zbiegiem przeróżnych okoliczności. Jakaś dziewczyna zaczęła ubliżać, a ja – będąc już lekko pod wpływem alkoholu – zareagowałem bardzo emocjonalnie. Poszła na skargę do taksówki i taksówkarz zaczął się ostro burzyć. Dostał, ale nic się takiego nie stało. Wymiana słowna, jakieś tam kopnięcie w taksówkę. A że policja była akurat w okolicy, zostałem zatrzymany.
I trafiłeś na izbę.
Pierwszy raz w życiu. Też fajne doświadczenie, że nie warto spędzać tam nocy. Szkoda prądu. Reagowałem agresywnie, więc przydzielili mi samotny pokój. Bali się ze mną kogokolwiek zostawić. Skakałem, przestawiałem łóżka, starałem się wyważyć drzwi. Po moich kolejnych próbach wyjścia z pomieszczenia, kilku gości podeszło ze strzykawką. Na ich czele dyrektor całej izby. Wchodzi i mówi: „Panie Albercie, znamy pana, może pan się uspokoi? Bo w przeciwnym wypadku będziemy musieli interweniować”. I wtedy całe ciśnienie ze mnie zaszło. „Przepraszam. To ja może sobie odpocznę, wytrzeźwieję”. Bardzo przyjacielsko się zachował. Inna osoba pewnie byłaby już powalona, dostałaby zastrzyk uspokajający, założono by jej kaftan. Ja mogłem spokojnie odpocząć. Rano wstałem trzeźwiutki i tylko pukałem się w głowę, co ja zrobiłem. „Dziękuję, do widzenia, ostatni raz”. To nie była wielka afera, rozeszło się po kościach.
Zaczęliśmy od rapu. „Zdobędę, ile zdołam, ile zdołam się nauczę i tu żelazna wola jest do tego kluczem. (…) Zobacz, jak wszystko staje się możliwe. Zwykły chłopak z Żoliborza, który po zwycięstwo idzie” – jakoś tak to leciało.
Jestem takim spełnieniem chłopaka, który gdzieś tam zaczynał w Polsce ten boks. Zrobiłem więcej niż ode mnie oczekiwano, niż tak naprawdę byłem w stanie zrobić. Dlatego tak miło mi się teraz o tym opowiada. A rozmawiam z przeróżnymi ludźmi. Ci odważniejsi podchodzą, przedstawiają się, gratulują. Doceniają moje sukcesy i zaangażowanie w tworzenie polskiego boksu zawodowego. Rozmawiamy o normalnych, codziennych sprawach.
Pytają o to, czy wrócisz?
Oczywiście, że chciałbym zakończyć karierę jako zwycięzca, ale nie wszystko można mieć w życiu. Zapisałem się w historii pięściarstwa, zaliczyłem przygodę życia, która trwała tyle lat. Zbliża się ten czas, żeby z satysfakcją powiedzieć: „to już koniec”.
Pełna treść artykułu na Sporteuro.pl >>